czwartek, 15 listopada 2012

W złote łoże cię położę


O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna? O smagłym kochanku, pełnym kufrze i złotych bransoletach. I wszystkiego tego Omanka może się spodziewać po ślubie. Oczywiście zgodnie w islamską tradycją powinna zachować czystość, żeby młody małżonek miał poczucie, że pieniądze i złoto, które wyłożył, czyli tak zwany majar, z nakazu sułtana nie mniejszy niż równowartość piętnastu tysięcy złotych, zostały dobrze wydane. Tylko dziewica jest w cenie, tylko ją nazywać będą w ten szczególny dzień arusa, czyli lalka, bo jak porcelanowa lalka jest piękna, krucha i cenna. Na kilka dni przed ślubem Omanki poddają więc się peelingom całego ciała, depilują wszystko co się da, a ciało ich namaszczane jest olejkiem sandałowym. W tym czasie oblubieniec szykuje pięknie haftowane stroje, perfumy, biżuterię. Podarki są liczne, ale noce poślubne bywają ponoć brutalne. Nierzadko panna młoda nad ranem ląduje na oddziale ginekologicznym. Dr Pritima, ginekolog, Egipcjanka od dziesięciu lat w Omanie, nie chce rozmawiać o tym otwarcie, ale wyrywa jej się przy wypisywaniu recepty:

- Jak się trzeba to się szyje te dziewczyny. Ja nie wiem co i jak im robią. Nie ma na to prawa, nie ma komu zgłosić. I nich pani nie myśli, że to chodzi o wieśniaków. Najlepsze kabile, ślub w hotelu Shangree – La, a potem…

No tak, ale wesela są wystawne, także te wiejskie. Nawet w Tiwi, maleńkiej nadmorskiej wiosce. Ahmed, pan młody, dwudziestosześcioletni mechanik, pokazał nam zaścielone złotą kołdrą łoże, które czekało na młodą parę i jej poślubną rozkosz. Przypomina katafatlk - wielkie, drewniane, rzeźbione w wyszukane wzory. Ahmed i jego narzeczona, oboje drobnej postury, utoną w tym przepastnym łożu. Ale idźmy dalej. W szafie ręcznie wyszywane złotą nitką suknie, na komodzie kryształowe flakony perfum. A omańskie perfumy marki Amouage, wyrabiane z olejków z kory drzew bosweliowych, są jedne z najdroższych na świecie. 50 ml. flakon kosztuje przynajmniej dwieście pięćdziesiąt dolarów. Ciężkie, duszące, o zapachu kadzidła starcząją na lata.

Ahmed, pan młody, w odświętnym muzzarze z frędzlami prezentuje się okazale. Jako że my – biali jesteśmy szczególnymi gośćmi na omańskiej wsi, podano nam tradycyjną weselną potrawę, która nazywa się orsija. Jest to najwyższej klasy paskudztwo: rozgotowany na maź ryż z równie rozgotowanym mięsem z kozy. Wszystko koloru szaroburego o konsystencji kaszy manny wymieszanej z galaretą. Na zimno. Jedna łyżka. Do tego, już trochę mniej tradycyjnie, fanta. Ledwo zmuszamy się do przełknięcia, ale co robić. Popijam rozgazowaną fantą i uśmiecham się do czterech dziewczynek, które mnie obsiadły i bawią się moim zegarkiem.

Po tym wykwintnym posiłku zjedzonym z emaliowanej michy postawionej wprost na dywanie, kobiety udają się do osobnej części domu, a mężczyźni zaczynają tańczyć na dziedzińcu. My, cztery Europejki udające cztery żony polskiego inżyniera Andrzeja, siedząc w babińcu podziwiamy tradycyjne omańskie stroje: zwężane ku dołowi haftowane pumpy, na górze luźna tunika i chusta do ziemi. Wszystko niezwykle barwne, wyszywane kamieniami i złotą nitką. Aż trudno uwierzyć, że wielkomiejskie Omanki przedkładają nad ten piękny strój ponure, czarne abaje. Mężczyźni nie są odświętnie ubrani, oprócz pana młodego, który w kolorowym muzzarze przechadza się z tradycyjną cieniutką laseczką. Cała zabawa polega na graniu na bębnach i niemrawym podrygiwani na podwórku, które jest po prostu klepiskiem. Co za kontrast ze złotym łożem w środku domu. Podrygują wyłącznie mężczyźni, kobiety jedynie obserwują, jeśli nie liczyć dwóch wynajętych tancerek, które za sto riali nieśmiało poruszają biodrami, od stóp do głów - łącznie z twarzą - zakryte na czarno. Samych zaślubin nie dano nam było oglądać, mają mieć miejsce następnego dnia. Dziwne to trochę dla nas: najpierw weselisko, potem ślub. Zresztą sam ślub odbywa się bez zbędnych ceregieli – pan młody kładzie pannie młodej rękę na głowę tym samym biorąc ją w posiadanie. Prosto, szybko i sprawnie. Popije się fantą i gotowe.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Z miłości? To współczuję.


Wściekły czerwcowy upał. Okulary, które zostawiłam na siedzeniu samochodu poparzyły mi nos. Europejskie plastiki nie nadają się do Omanu. Siedzę więc sobie z poparzonym nosem w kolejce do odebrania karty rezydenckiej i rozmawiam z Saliką, siostrą urzędnika magistratu, która ma artystycznie umalowane oko i upierścienione dłonie, i przy której czuję się bladym europejskim kocmołuchem, który w dodatku wygląda w ciąży jak hipopotam. Hipopotam z poparzonym nosem.

- Czy Ty jesteś jedyną żoną mister Grega? - pyta Salika bawiąc się różową motorolą z wysadzaną kamieniami klapką. Nie mogę przestać się zastanawiać czy to prawdziwe kamienie. Na klapce telefonu i na palcach Saliki.

- O, jasne, że tak – odpowiadam z dumą myśląc o moim piegowatym jasnowłosym mężu, którego udało mi się jakimś cudem znaleźć tuż przed trzydziestką.

- Aha. No masz ciężko – wzdycha Salika – jesteś zupełnie sama do tego wszystkiego, tak?

- Co masz na myśli? – przestaję się gapić na jej idealnie pomalowane paznokcie i wypielęgnowane stopy.

- No jak to? Sama jesteś. Zawsze ty musisz z nim sypiać, musisz sama sprzątać, gotować, wysłuchiwać jego problemów w pracy. Wszystkie dzieci musisz dama urodzić. Ciężko masz. A Wasze małżeństwo jest aranżowane czy z miłości?

- Z miłości i… – mówię i już chcę opowiedzieć naszą bądź co bądź romantyczną historię, ale Salika mi przerywa.

- Z miłości? To współczuję. Wiesz, zawsze mi się wydawało to trochę upokarzające, że się musisz biodrami nakręcić, nastarać, żeby cię zauważył, żeby cię chciał.Ile rozczarowań. Wolałabym tego nie przeżywać. Moje małżeństwo zaaranżował ojciec. Wybrałam Faisala, bo pochodzi z dobrej kabili, jest wysoki i barczysty, dobrze zarabia, pracuje w PDO, więc rozumiesz.

Rozumiem. Coś mi to zresztą przypomina. Babcia mojej przyjaciółki z Podlasia zawsze nam powtarzała, że mąż powinien być kędzierzawy, mieć zdrowe zęby i przynajmniej skodą jeździć. Myślę, że babci Heli bardzo by się Faisal spodobał. Jeździ nissanem patrolem, a na zdjęciu spod kumy wystają loki jak nic. Tymczasem Salika nie odpuszcza.

- A jaką pensję Ci płaci mister Greg? – dopytuje się

- No….wiesz – zacukałam się – my mamy wspólne finanse.

Salika kręci głową z dezaprobatą.

- Nie o tym mówię. Ile ty dostajesz dla siebie? Na własne wydatki, których on nie sprawdza?

Milczę, a Salika pyta dalej.

- A ile dostaniesz za syna? Dawniej u nas dostawało się równowartość wagi dziecka w złocie, ale dobre czasy się skończyły. Teraz możesz liczyć może na kolię i bransolety, ale radzę ci to wcześniej ustalić, żebyś nie była zdziwiona. – poucza mnie.

Siedzę cicho i zastanawiam się jak wymusić na mężu przynajmniej kwiaty. Bo na kolię raczej nie a co liczyć, a na drugą żonę, która mogłaby mnie trochę odciążyć, to chyba nie jestem całkiem gotowa.

czwartek, 8 listopada 2012

Argument nie do zbicia


W upalny majowy dzień w niczym niewyróżniającej się sali konferencyjnej w brzydkim budynku w Al Khuwair, w siedzibie Omantela, największej firmy telekomunikacyjnej w Omanie, zebrał się zarząd. Nie dyskutują jednak o nowych taryfach, planie akwizycji w regionie czy cięciach w marketingu. Rozmawiają o czymś znacznie poważniejszym, muszą rozwiązać dylemat: kuma czy muzzar. Konkretnie chodzi o to, co mają nosić na głowie męscy pracownicy firmy, bo że coś muszą nosić to wiadomo. Omańczycy nie chodzą z gołą głową, to nie przystoi. Na co dzień noszą sztywne małe okrągłe czapeczki z płótna, zszywane z dwóch kawałków, w których robi się dziurki obszywane potem kolorową nitką. Misterna robota – ręczne wykonanie eleganckiej kumy potraci trwać i cztery miesiące, a i kosztuje niemało, nawet sto riali. Od święta i zgodnie z tradycją nosi się jednak coś innego, kuma to nowomodny wymysł. Uroczystym nakryciem głowy jest muzzar – coś na podobieństwo turbanu, ozdobny kawałek bawełny lub materiału z wełny wielbłąda zapleciony misternie na głowie. Młodzi Omańczycy wolą jednak kumy, są bardziej przewiewne, lżejsze. I mniej się łysieje. A to jest poważny problem. Omańczycy mają grube, kręcone, mocne włosy, ale od ciągłego przykrywania czubka głowy, często mają na niej łysy placek.

Dwudziestosiedmioletni Jalal żali się mi, że ma większą łysinę niż jego ojciec, grubo po sześćdziesiątce, który spędził większość życia w służbie dyplomatycznej i pracując na zachodzie Europy nie nosił niczego na głowie. Jalal, który studiował na Florydzie z dumą pokazuje zdjęcia w szortach, bluzie bejsbolowej i - o, zgrozo – z puszką Budweisera w ręce, także z chęcią biegał w Stanach bez nakrycia głowy. No trudno, ale w Omanie łysina nie łysina, głowę trzeba przykryć.

Tak więc od rana zarząd Omantela debatuje czy kuma czy muzzar. Trzeba wydać oficjalne oświadczenie, koniec z samowolką. Czterogodzinna dyskusja przeciąga się, dłuży, obecni na zabraniu biali expaci dyskretnie ziewają starając się ukryć nudę i brak zrozumienia dla tej jakże ważkiej kwestii. I wreszcie pada argument, który przesądza o wszystkim, z którym nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie polemizował, wreszcie ach! wreszcie wszystko staje się jasne. Sułtan Qaboos nigdy nie nosi kumy. To znaczy może i nosi w zaciszu pałacu Al Alam, jadąc którymś ze swoich czterech maybachów z przyciemnianymi szybami lub słuchając w samotności muzyki operowej, której jest wielkim miłośnikiem. Nie pokazuje się jednak w kumie publicznie. Znaczy się kuma nie przystoi w sytuacjach oficjalnych i pracownicy Omantela, który w końcu jest firmą publiczną, będą musieli wiązać muzzar na głowie. Problem rozwiązany. Wszyscy obecni na spotkaniu, i ci w kumach i ci w turbanach i blondyni w garniturach, oddychają z ulgą, można rozejść się do pracy.  

środa, 7 listopada 2012

Tylko głodne psy są posłuszne


No więc wracając do bajki o sułtanie. Miłościwie panujący Sułtan Qaboos bin Said Al Said dzierży władzę od 1970 roku i jest ósmym z kolei sułtanem z rodu, który panuje na ziemiach omańskich od 1749 roku. Jego droga do władzy była jednak szczególna – w 1970 w wyniku przewrotu pałacowego, zdetronizował swojego ojca wysyłając go na dożywotnie wygnanie. Brak synowskiej miłości nie dziwi tak bardzo, jeśli wziąć pod uwagę, że stary sułtan Said bin Taimur nigdy nie poświęcał synowi zbyt wiele uwagi, zdarzało się, że przez rok czy dłużej w ogóle z nim nie rozmawiał, a nawet nie chciał widzieć, zbyt zajęty groźbami ze strony swych przeciwników, którzy raz po raz starali się doprowadzić do zamachu. W czasie jednego z nich w 1966 sułtan Taimur został zaatakowany przez własnych żołnierzy, którzy zaczęli nagle do niego strzelać podczas parady wojskowej. Próba zakończyła się krwawo – lojalni niewolnicy sułtana poderżnęli gardła zbuntowanym żołnierzom. Zdjęcia przedstawiają sułtana w obryzganej krwią diszdaszy jak pochyla się nad ciałem zdrajców. Niezależnie od prawdziwych ataków sułtan Said bin Taimur podobno cierpiał na ciężką paranoję. Żył w ciągłym strachu przed wyimaginowanymi i realnymi wrogami, a pod łóżkiem trzymał broń i zawinięte w płótno złoto.

Na zdjęciach z młodości spogląda na nas jednak przystojny czarnowłosy mężczyzna z wyraźnie zaznaczoną linią brwi i kruczoczarną brodą, nie ma w jego oczach śladu lęku, szaleństwa czy zaciekłości, choć znany był, zwłaszcza pod koniec panowania, z niezwykłej surowości. Zwykł ponoć mawiać: „tylko głodne psy są posłuszne.” I rzeczywiście nie rozpuszczał swoich poddanych, a Oman utrzymywał w feudalnej izolacji. Zabraniał grania na tradycyjnych bębnach i muzyki w ogóle, nie pozwalał oglądać filmów ani wydawać prasy, palić na ulicy czy jeść na mieście. Z jego rozkazu nie można było kupić samochodu bez oficjalnej zgody władz, choć była to chyba mała strata – pod koniec lat 60tych w Omanie było tylko 100 kilometrów bitych dróg. Poza tym bramy miasta zamykano na cztery spusty trzy godziny po zmierzchu. Bramy zachowały się w Maskacie do dziś i zawsze się dziwię, że tak niedawno, bo jeszcze w połowie lat 70tych nie można było nocą opuścić miasta.

Myślę też wtedy o latach, które młody Qaboos spędził zamknięty w twierdzy w Dhofar, sto metrów od morza, na brzegu którego przez sześć lat nie postawił nawet stopy. Książę także cierpiał z powodu surowości swego ojca. Nie mogła ona pasować Qaboosowi, który od 16 roku życia kształcił się w Anglii w akademii Sandhurst, a potem służył w brytyjskiej armii, gdzie poznał inny świat i gdzie zaczęła mu w głowie kiełkować myśl o tym, że i jego ojczyzna może wyglądać inaczej. Tymczasem po powrocie był więźniem w pałacu, gdzie studiował Islam i święte pisma pod okiem kolejnych tutorów, z którymi nie wolno mu było rozmawiać o niczym innych, jak tylko o nauce, a jednocześnie nie mógł opuszczać murów twierdzy, z okna której obserwował świat: biedny port i liche zabudowania. Myślę o tym zawsze, gdy czterdzieści lat później dobrotliwie uśmiecha się do mnie z portretu w klimatyzowanym Starbucksie.

wtorek, 6 listopada 2012

Kot na gapę


Zaczęło się od tego, że kot Laura nie miał paszportu. Nie miał też zgody na przekroczenie granicy od Ministerstwa Rybołówstwa i Rolnictwa Sułtanatu Omanu, a wjazd kota bez zgody ministra to jest rzecz zupełnie niewyobrażalna. Sprawa jest trudna, bo Omańczycy, podobnie jak inni Arabowie, nie przepadają za zwierzętami. Psy – tak jak kobiety i Żydów - uważają za nieczyste, co wynika z Koranu. Pies ugryzł przecież proroka, a to już całkiem go przekreśla. Choć jest jeden pies, Katmir, którego Mahomet wpuścił do raju za to, że pilnował siedmiu śpiących rycerzy, którzy zapadli w drzemkę w ciemnej grocie na 309 lat podczas, gdy ich wierny druh oka nie zmrużył i stał na warcie bez wody i jedzenia.

No, ale to wyjątek. Generalnie psów Omańczycy nie lubią. Nie jest elegancko wieźć samochodem Omańczyka razem z psem albo autem, którym się psa woziło czy też żeby ten kręcił się pod nogami podczas posiłku. Jeśli pies ugryzie Omańczyka można, zgodnie z prawem, go zastrzelić, a jego pana, jeśli jest expatem, deportować. O kotach ani słowa, ale mąż Piegus powiedział, że załatwi zgodę ministerstwa i że nie ma co marudzić, jedziemy do Omanu. Wiedzieliśmy o Omanie tyle, że to jest państwo na "o", co warto wiedzieć jak się gra w państwa-miasta, ale poza nie wiedzieliśmy nic. W każdym razie ja. Dobrze, że jest googleearth, bo można sobie z góry zobaczyć te trzysta dziewięć tysięcy kilometrów kwadratowych i nabrać jakiegoś pojęcia. Tak więc z mglistym pojęciem, synem Ignacym w brzuchu, kontraktem w dłoni i kotem Laurą z paszportem, byliśmy właściwie gotowi. Chociaż nie. Jeszcze jedna rzecz.

- Pani pisze: „nie stanowi zagrożenia dla zdrowia publicznego sułtanatu…”- mówię zniecierpliwiona

Pulchna internistka w złotych oprawkach stuka jednym palcem w komputer. Coś jest na rzeczy, że polscy lekarze jak kraj długi i szeroki, niezależnie od wieku, piszą na komputerze wyłącznie jednym palcem. No więc blondyna w kitlu stuka mozolnie jednym palcem i mówi:

- Ale sułtanatu? Jakiego sułtanatu? To oni mają sułtana? Jak w bajce.

No jak w bajce. Mają sułtana. Tego samego sułtana od 40 lat, z prawdziwą siwą brodą, z turbanem i dobrotliwym uśmiechem, który trzyma kraj za mordę i nie popuszcza ani trochę. Sułtana, którego zdjęcie wisi w każdym urzędzie, w każdym domu, a nawet w wersji naklejki z brokatem wisi na drzwiach naszej pralni. I na tym właściwie bajka się się kończy. Ale o tym innym razem.